Koleżanka z pracy przyniosła mi taką beczkę po piwie, która jak żyleta z pewnością nie wygląda i powiedziała martw się. Mocno się nie martwiłam, bo beczka czekała prawie rok, ale w końcu stwierdziłam, że pożytku z takiej niej nie ma żadnego, bo raczej nie zdobi, miejsce zajmuje i to sporo, a po piwie nawet opary nie zostały, więc czas się pozbyć grubej panny. No cóż jedni mówią, co myślą inni piją, co mają. Coś jeszcze mówiła o sielskich klimatach i kłosach zboża w środku i to jest całkiem dobry pomysł, ale ja w kwestii sielskości nie mam ostatnio nic do powiedzenia. Natomiast lubi czerwony i tu beczka spełnia wymagania.
Stała przez rok, ale jak się wzięłam to siwy dym szedł, bo praca z nią była dość przyjemna mimo gabarytów, choć pierwsza wersja zupełnie mi nie wyszła, ponieważ oklejanie obłych kształtów serwetką po całości to kiepski pomysł i nie da się tego wyrównać mimo kombinacji, rwania włosów czy obgryzania paznokci.
W ostatniej chwili cupnęłam ją w aparat przed malowaniem i nawet nie zauważyłam, że stoi do góry nogami. Niech żyje bystrość.
Tu w pierwszej, surowej wersji.
A skoro jesteśmy przy lampkach to ostatnio zakupiłam jeszcze taką smukłą, podłogową w stylu shabby oczywiście. Na razie nie mam śmiałości żeby się do niej dobrać.
A tu znowu wydaję z siebie indiańskie okrzyki i to z tomahawkiem w ręku, bo dotarły do mnie mocno już osławione farby Anny Sloan przeznaczone do zadań specjalnych. Zobaczymy czy gra warta jest świeczki, czyli w tym przypadku kosmicznej ceny a moje doznania związane z kontaktem z nimi wkrótce.